Motocyklowy rejs do portu Agadir
Gdynia – Hamburg – Amsterdam – Antwerpia – Bordeaux – San Sebastian – Porto – Lizbona – Gibraltar – Tanger – Rabat – Casablanca – As-Sawira – Agadir – Malaga – Barcelona.
Port Warszawa
Urodziłam się w mieście, w którym niemożliwe wielokrotnie udowadniało, że jest możliwe, a to, co prawdziwe, nieraz próbowało przybrać wymiar fikcji. W tym mieście tylko jedno tak naprawdę jest pewne: z racji uwarunkowań geograficznych, na które wpływu mieć nie mogą nawet najwięksi decydenci, Warszawa nie miała, nie ma i nigdy mieć nie będzie dostępu do morza. Aby ten deficyt zminimalizować, zaradni warszawiacy korzystając z własnej pomysłowości i daru przyrody, jakim niewątpliwie jest Wisła, co roku, nad jej brzegami tworzą swoją Warszawska Riwierę. Dzięki inicjatywie kilku nieprzeciętnych głów, latem Warszawa sączy drinki na Plaży, korzysta z uciech plażowych gier i wygody plażowych leżaków. Biorąc pod uwagę obecność Portu Praskiego, palmy na rondzie de Gaulle’a, koloryt napływowej ludności, niezliczoną ilość flot korporacyjnych i piratów drogowych Warszawa, wbrew pozorom, ma wiele cech miasta portowego. I w tym upatruję genezy moich portowych fascynacji. Szkoda tylko, że zamiast prężących się marynarzy, ulicami stolicy przemykają zgarbieni urzędnicy, uginający się pod ciężarem laptopów.
Port Gdynia
I tak nikt mi nie uwierzy, jeżeli napiszę, że przyjechałam tu na kilka lat, z rodzinnej Warszawy, podziwiać marynarzy. Gdynia, to sprzyjające dobremu życiu miejsce. Lubię je. Jego przestrzeń, zapach, możliwość codziennego doświadczania różnych nastrojów morza. „Uśmiechnij się – jesteś w Gdyni” taki napis widziałam codziennie. To zobowiązuje, więc zaczęłam się uśmiechać. A pewnego dnia, spacerując po porcie, złapałam wiatr w żagle. Wtedy wsiadłam na motocykl i wyruszyłam w swój motocyklowy rejs.
Jeśli interesują Ciebie takie wydarzenia, masz pomysł na kolejne lub nie wiesz od czego zacząć zapraszam do kontaktu!
Chętnie zorganizuję podróż lub szkolenie dla Ciebie lub grupy z którą jeździsz!
W drodze do portu Agadir
Port. Każdy jest inny. Każdy ma swój rytm, indywidualny charakter, przeznaczenie. Miejsce od wieków inspirujące artystów. Miejsce powrotów i tęsknot, spełnionych i niespełnionych marzeń, otwartości i zapomnienia. Bogactwo, różnorodność, owiane posmakiem tajemnicy i egzotyki. Kto nie chciałby, choć raz się w nim zagubić? Ja, w pełni świadomie chciałam to zrobić, pamiętając, że od chwilowego zagubienia się do całkowitego zatracenia droga bywa nieraz krótka. Aby w tej podróży całkowicie się nie zatracić, wyznaczyłam na swojej drodze porty, które chciałam poznać. W jednych poczułam smród spalin, w innych zapach perfum. W kilku usłyszałam szum fal, gdzie indziej przywitała mnie mieszanka tandetnych hitów z boomboxa. Podróżując, jak kapitan na pokładzie prywatnego statku Yamaha Fazer 600, poznałam ich fascynującą różnorodność. Dwa miesiące w trasie, ponad 10 tys kilometrów. Tylko Ja, motocykl i codzienność samotnej podróży, po której zostały piękne wspomnienia.
Port Hamburg, port Amsterdam
Szóstego dnia Bóg stworzył kobietę. Zaraz potem spojrzał na mężczyznę, pokiwał frasobliwie głową i postawił przed kobietą motocykl. Nie wiem, jak inne Ewy, ale mi ciężko było dogadać się z Adamami spotkanymi na drodze. A z motocyklami dogadywałam się zawsze. Wyjeżdżam z Gdyni. Jakieś auto rusza spod świateł szybciej niż ja z Fazerem. Niestety, w momencie startu stoi tuż za nami – od teraz Fazer i Ja to My. Czuję silne uderzenie. Przewracam się. Motocykl już nie chce odpalić. Kończę podróż, zanim naprawdę ją rozpoczęłam. Po dwóch dniach mam szansę na drugi początek. Tym razem udaje się wyjechać dalej niż światła 1 km od domu. Wieczorem spaceruję już po Hamburgu. Zakotwiczam w hostelu na dwie noce. Jestem pod wrażeniem Haffencity – portowej dzielnicy, w której XIX wieczne magazyny z pomysłem wkomponowano w nowoczesną dzielnicę. Między loftowymi przestrzeniami biur i prywatnych mieszkań, otwartymi dla wszystkich drzwiami zachęcają muzea. Pachnące podróżą dookoła świata Muzeum Przypraw, gratka dla fanów motoryzacji Muzeum Prototypów i Muzeum Morskie. Przy okazji jestem świadkiem nadprogramowych atrakcji na świeżym powietrzu: koncertów wokalnych w wykonaniu sprzedawców na targu rybnym i spaceru nagich fanów futbolu po „różowej” dzielnicy. Kolejny dzień portowej tułaczki spędzam w drodze. Tego dnia, największe wrażenie, robi na mnie, podróż Afsluitdijk – 32 kilometrowa tamą oddzielająca jezioro IJsselmeer od Morza Północnego. Konstrukcja jest idealnie wkomponowaną w drogę A7/E22 Amsterdam–Groningen i roztaczają się z niej piękne widoki. To przedmiot dumy holenderskich konstruktorów. Mimo, że ten odcinek pokonuję w deszczu, to wrażenia pamiętam do dziś.
Amsterdam – na ulicach królują rowery, w kanałach samochody przewożone na dachach barek. Mój nieuważny manewr Fazerem omal nie kończy się w wodzie. To miasto kompletnie nieprzewidywalne. Mecz siatkówki plażowej na głównym placu, szare czaple na latarni w centrum miasta. Z długiej listy amsterdamskiego „must see” wybieram Muzeum Van Gogha, w którym znajduje się największa na świecie kolekcja jego prac oraz wiele osobistych pamiątek. Jedno popołudnie wytchnienia i dalej w drogę.
Do portu Porto
Nie wiem, co biegnie szybciej – kilometry czy czas: Antwerpia, Bordeaux, wreszcie San Sebastian. Tu wyhamowujemy, bo w Hiszpanii nie można się spieszyć. Po drodze nie odmawiam zaproszeń do stołu i wspólnego biesiadowania, a takich okazji w baskijskich portach nie brakuje. Nieraz z ciekawością skręcam w boczne drogi Costa Verde. Jedna z nich prowadzi do Cudillero. Ta rybacka wioska w Asturii zasługuje na swoją „cudowną” nazwę – kolorowe domy wokół małego placu wyglądają bajkowo a położenie na wzgórzu schodzącym ku zatoce, przypomina kształtem amfiteatr. Kilkanaście kilometrów dalej, zachwyca Playa del Silencio – Plaża Ciszy – osłonięta przed wiatrem, spokojna, bez tłumów, zasługująca na miano kolejnego cudu Asturii. Wjeżdżam w zielone wzgórza Galicji. Czuję, że północno-hiszpański etap naszej podróży dobiega końca i szukam pretekstu, aby choć trochę go wydłużyć. Pretekst pojawia się sam: archipelag Cies – już w starożytności Rzymianie nazywali to miejsce Wyspami Bogów a od kilku lat, łącząca dwie wyspy archipelagu, Playa de Rodas, uznawana jest za jedną z najpiękniejszych plaży świata. Boski krajobraz jest pod ochroną – utworzono w nim rezerwat przyrody. Mało ludzi, zakaz ruchu kołowego. Dostaję worek na własne śmieci i bilet na prom powrotny. Po kilku godzinach spacerów po wzgórzach i rajskiej plaży, chętnie bym ten bilet wyrzuciła. Jest tu tak pięknie, że wizja powrotu na stały ląd zupełnie mi nie pasuje. Jednak myśli o czekającym w porcie motocyklu i portach, które nadal czekają, przekonują do powrotu.
Do Porto dojeżdżam na wielkie świętowanie imienin patrona miasta – świętego Jana. Z okazji obywa się kolorowa Festa de São João. Na ulicach od wczesnego wieczora do samego rana bawią się wszyscy, bez względu na wiek. Na wielkim festynie pod gołym niebem, mieszkańcy tańczą, śpiewają i biesiadują. Na straganach można spróbować lokalnych specjałów: grillowanych sardynek, zupy z kapusty i chorizo – caldo verde i słodkich pączków. Jednak hitem tego wieczora są plastikowe młotki z piszczałkami – martelinho de São João, którymi zgodnie z tradycją, uczestnicy zabawy uderzają się nawzajem po głowach. Wesołe „młotkowanie” ma przynieść wszystkim szczęście. Gwar, śpiewy, muzyka, huk fajerwerków. Sangria, porto i inne lokalne wina. Ach, co to była za noc.
Przez Costa Nova, z charakterystycznymi domkami w paski i Nazare, miejscowości wypoczynkowej słynącej z gigantycznych fal, docieram do Lizbony. Fazer, za 3 euro nocuje w ciszy na parkingu 5-gwiazdkowego hotelu. U mnie mniej luksusowo – łóżko w 8-osobowej Sali hostelu. W poszukiwaniu muzyki fado wchodzę w zniszczone uliczki Alfamy – jednej z najstarszych dzielnic Lizbony. Spaceruję po kolorowym Bairro Alto – części Lizbony, która do życia budzi się wieczorem i najlepiej jej w barwach nocy. Szukam fado – muzyki, którą zawsze chciałam usłyszeć właśnie tu, gdzie wybrzmiewała już dwieście lat temu. Nie mam szczęścia. Znajduję tylko wersję „do kotleta” – muzyczne show z dwudaniowym menu turystycznym i deserem. Fado odkładam na później. Liczę na to, że gdzieś, w krętych uliczkach po prostu je usłyszę. Przez trzy dni poznaję uroki Lizbony: m.in. imponujący Klasztor Hieronimitów i górujący na miastem zamek św. Jerzego. Chcąc poczuć portowy powiew morskiego wiatru, dużo czasu spędzam nad wodą. Idę pod Pomnik Odkrywców i do Oceanarium. Zamieniam motocykl na żółty tramwaj – słynna linia 28 pozwala dotrzeć w najpiękniejsze zakątki miasta. Wysiadam na Miradouro de Nossa Senhora do Monte – najwyżej położonym punkcie widokowym z piękną panoramą położonej na wzgórzach Lizbony. Ostatniego dnia Fazera zabieram w podróż przez Tag, aby z innej perspektywy przyjrzeć się miastu.
Kolejny port – Albufeira
Zachęcona opisem w przewodniku, zapraszającym do zatrzymania się w tej urokliwej, rybackiej wiosce, wyjeżdżam z niej tak szybko, jak to możliwe. Dudniące przez całą noc dyskoteki dają nieco inny obraz niż ten, przedstawiony w przewodniku. Rankiem Fazer nie zgłasza sprzeciwu, gdy oddalamy się w kierunku spokojnej wioski Sagres. Następnego dnia zabieram go na Przylądek Świętego Wincentego – najbardziej na południowy zachód wysuniętą część Europy. W średniowieczu, to miejsce uznane było za koniec znanego Europejczykom świata. Stojąc na stromych klifach, w powietrzu coraz bardziej czuję już powiew Maroka i walczę z niebywale silnym wiatrem. Jeżdżę po okolicy i z ciekawością skręcam w polne, nieoznakowane drogi, które często kończą się pustymi plażami. Jakbym rzeczywiście była gdzieś, na końcu świata. Przed kolejnym etapem podróży oddaję Fazera w dobre ręce serwisu w Faro. Niech rzucą na niego okiem. Wykorzystuję ten czas i uciekam na jedną z wysp Parku Przyrody Ria Formosa, aby przekonać się, że bezludne wyspy istnieją. Podczas sennej wycieczki łodzią, chwili bezruchu wykorzystanej na analizę kalendarza, stwierdzam, że czas wymknął mi się spod kontroli. Jeżeli w nieskończoność będę przedłużać tę podróż, skończą mi się nie tylko pieniądze, ale przede wszystkim siły. Jutro chcę wreszcie zasnąć w Maroku. I rzeczywiście zasypiam.
Maroko
Na promie od początku czujemy się wyjątkowi. Fazer jest tam jedynym motocyklem, a ja jedyną Kobietą na motocyklu. Uprzywilejowanie się kończy, przy stanowisku policji paszportowej: całą podróż spędzam w kolejce do okienka po pieczątkę. Nie mam szans na symboliczny ukłon w stronę Afryki i przyjrzenie się jej z dystansu. Pierwsze wrażenia z ulic Tangeru: wszyscy jeżdżą, jakby zależało im na sprawdzeniu „co mi zrobisz, jak cię stuknę”. Przynajmniej tak wygląda to z boku. Policjant gwizdkiem nadaje rytm i jakimś cudem wszystko się kręci. Na samochodowym gps, przymocowanym prowizorycznie do motocykla, próbuję znaleźć hotel. Niestety moja kategoria noclegowa nie jest uznawana za nadającą się do spania. Błądzę i pytam o drogę, pytam o drogę i błądzę. Tuż przed zmrokiem, wycieńczona i wściekła, kończę poszukiwania. Rankiem, wykorzystując kawałek „autostrady” – służącej również za wybieg dla owiec – ruszam na południe. Na wjeździe do Rabatu, młodzi mężczyźni w VW Polo próbują zepchnąć mnie z drogi. W końcu zatrzymuję się, uznając takie rozwiązanie za najlepsze. Kiedy samochód znika, podjeżdża policjant. Oddycham z ulgą. Próbuję opisać mu na migi całą sytuację. Nie rozumie i wzrusza ramionami. Pyta, czy mam papierosy. Kiedy dowiaduje się, że nie mam – odjeżdża, wyraźnie niezadowolony. Po szarym Rabacie biała, chociaż zniszczona, zabudowa Casablanki jest przyjemną odmianą. Nad miastem góruje meczet Hassana II. Przestronny, marmurowy dziedziniec wokół niego tętni życiem: dzieciaki grają w piłkę, mężczyźni obserwują spacerowiczów, kobiety siedzą w cieniu arkad. Jesteśmy u celu. Jest wieczór. Czas na odpoczynek w kobiecym hammamie (łaźni) i odcięcie się od natarczywych męskich spojrzeń. Tutaj to kobiety bacznie lustrują moją sylwetkę. W końcu hammam to miejsce oceny potencjalnej kandydatki na przyszłą synową. Po ich spojrzeniach i chichotach, domyślam się, że nie spełniam wymaganych kryteriów. Mimo moich oczywistych braków w obwodach, okazują mi dużo życzliwości. W nocy ciekawość pcha mnie do Rick’s Café – jedynego w Casablance miejsca nawiązującego do historii filmowej miłości Ingrid Bergman i Humphreya Bogarta. Elegancki, klimatyczny lokal, taras na dachu, muzyka na żywo. Wieczorem następnego dnia, wyczerpana 7 godzinami jazdy i drogą przez rozgrzane tereny AntyAtlasu, wpływam na Fazerze do portu Agadir. Popularny kurort jest dla mnie rozczarowaniem – hotele międzynarodowych sieci, bulwar oraz ciągnące się wzdłuż niego restauracje i dyskoteki. Marina prawie pusta. Zdecydowanie więcej ludzi widzę w sklepach. Znacznie bardziej podoba mi się w porcie rybackim: pełne emocji licytacje połowu, kutry, mewy latające w szarości zamglonego poranka. Bez żalu wyruszam w dalszą podróż. Nadmorska droga do historycznego portu As-Sawira pokazuje mi kolejne oblicze Maroka: lazurowa przestrzeń oceanu, strome wybrzeże klifowe, kilometry pustych plaż. W mijanych wioskach, przy głównych ulicach sklepy z różnościami – od dętek po soczyste melony i przydrożne bary. Ich standard świadczy, że turyści rzadko tu zaglądają. A szkoda, bo właśnie w takich miejscach, marokański tadżin smakuje najlepiej. Charakterystyczne, gliniane naczynia do duszenia mięsa i warzyw, zachęcają, aby się zatrzymać. As-Sawira to miejsce stworzone do kilkudniowego zasypania się w piasku i zregenerowania sił. Jego walory docenił Bob Marley i dzieci kwiaty, których ulotną i radosną obecność, wyczuwa się do dziś. Wieje na tyle mocno, że plażowiczów prawie nie ma. Bardzo silny wiatr unosi nad Atlantykiem kitesurferów. Chowam się w krętych uliczkach klimatycznej medyny – starej części miasta. Tutaj, częściej niż wiatr, słychać berberyjską muzykę. Kobaltowe okiennice i drzwi, intensywne kolory tkanin, pięknie kontrastują z pastelowymi ścianami domów. Z As-Sawiry wyjeżdżam z lampą, dwiema kapami, litrem oleju arganowego. Torebki i torebeczki ze zdobyczami upycham do kufrów. Gdy już zdecydowanie zaczyna brakować miejsca, pomysłowy sprzedawca tkanin, przywiązuje zakupy gumową linką. I tak zaczyna się droga powrotna. Obliczam, że włączając 2-dniowy przystanek w Marakeszu, powinnam być w domu za 3 tygodnie.
Marakesh
Do tej tętniącej życiem arabskiej metropolii wjeżdżam około godz. 15, w porze najmniej odpowiedniej do robienia czegokolwiek innego niż leżenie w cieniu. Po kilkugodzinnym spacerze mam wrażenie, że w Marrakeszu wszystko jest „bardziej”. Skwar wydaje się większy niż gdziekolwiek, ruch uliczny bardziej nieprzewidywalny, kolory bardziej nasycone, a sprzedawcy bardziej natrętni.
Zmrok zastaje mnie na placu Dżemaa El-Fna. Widok, który mam przed sobą, jest kwintesencją Maroka. Przestrzeń placu wypełnia kolorowy tłum, a w nim: grupy ludzi słuchających opowieści wróżbitów i mędrców, tancerze w demonicznym pląsie, zaklinacze węży, miejscowi i przyjezdni. Słychać dźwięki bębnów, tajemniczych śpiewów, modlitw i klaksonów. Uwagę przyciągają stragany z jedzeniem i unoszące się nad nimi zapachy. Czuję, że to dobre miejsce i czas na pożegnanie z Marokiem. Dwa dni później na autostradzie do Tangeru zza wyprzedzanego samochodu wyskakuje koza. Dochodzę do wniosku, że marokańskie drogi którejś kategorii są wyraźnie bezpieczniejsze niż marokańskie autostrady.
W Tangerze wjeżdżam do portu i mijając samochody stojące w kolejce, bez wahania ustawiamy się jako pierwsi – jestem w końcu o 12 marokańskich dni sprytniejsza. Wieczorem z hiszpańskiej Tarify patrzę w kierunku Maroka. Ten kraj pokazał mi swoje prawdziwe oblicze, którego człowiek oglądający go zza szyb klimatyzowanego autokaru nie doświadczy. Jednak mimo wielu wrażeń czuję pewien niedosyt. Dwa miesiące, które przeznaczyłam na podróż, minęły zbyt szybko. Fazer coraz bardziej marudnie pyta, kiedy znów pojedziemy do Maroka…
AKTUALNOŚCI / CZYTAJ WSZYSTKIE →
Anna Jackowska-Pluta / Kobieta na motocyklu
|
+48 604 755 666
wyprawa@aniajackowska.pl
© 2022 by Anna Jackowska – Created by S+R
All Rights Reserved